Recenzja filmu

Imperium światła (2022)
Sam Mendes
Olivia Colman
Micheal Ward

Toż to Toto

Choć w tym barszczyku pływa zdecydowanie zbyt dużo grzybów, otulone mięciutką kołderką nostalgii "Imperium światła" ogląda się bez bólu zębów. Mendes umiejętność destylowania nieuchwytnej poezji
Toż to Toto
Na początku facet się rodzi. Potem dorasta, zazwyczaj w czasie wielkich polityczno-społecznych turbulencji. Śniadanie, pierwsza miłość, nadzieje, lęki, obsesje, kolacja. Wreszcie - chwyta za kamerę. Kino staje się azylem, językiem, oswaja świat, pozwala przegnać demony. Ziarenkiem, z którego kiełkuje mit, jest prywatne cinema paradiso: facet siada w pustej kinowej sali, gasną światła, na jego twarzy widać ekscytację, spełnienie, ekstazę, niepotrzebne skreślić. Na mocy autobiograficznej umowności czasem faceta zastępuje kobieta, zaś reżysera - jego matka. Ale reszta się zgadza. Ktoś szacowny i spełniony pociąga za wajchę, a z taśmociągu zjeżdża kolejny pomnik ku czci kina. Branagh, Spielberg, Sorrentino - więcej tych pomników niż drzew w puszczy. 



Wybaczcie ironię, ale przecież nawet mały Toto z filmu Tornatore nie powinien multiplikować się w nieskończoność. "Imperium światła" Sama Mendesa to kolejne autorskie rozliczenie z młodością i zarazem świadectwo miłości do X Muzy. Jeśli zerknęliście już na ocenę, rozumiem konfuzję. Reżyserska precyzja, inscenizacyjny polot i aktorski koncert nie pozwalają mi ironizować do upadłego. Jednak tym, co dzieli film od wielkości jest ciężkostrawna i wygładzająca wszelkie chropowate faktury wspomnień nostalgia. Nie można mieć wszystkiego? 

W niedawnych, cudownych "Fabelmanach" Steven Spielberg udowodnił, że można. Wystarczyło zasugerować, że sztuka ruchomych obrazów jest paradoksalna z natury.  Kino to dla twórcy "Szczęk" jednocześnie siła sprawcza i otumaniająca, życiodajna i destrukcyjna; to piach, tekstylia i petardy, z których wyczarowuje się coś metafizycznego; technologia w służbie spektaklu, ale i obietnica jakiejś epifanii. Mendes jest znacznie bardziej prostolinijny, widać to już w tytule - oznacza on, ni mniej, ni więcej, projektor filmowy. "W teorii to tylko węgiel; katody i iskry, z których powstaje światło. Ale przecież nic nie dzieje się bez światła" - słyszymy z ekranu. Niech ktoś zatrzyma te kaskady łez. 



Akcja filmu rozgrywa się w latach 80., jesteśmy na północnych nabrzeżach hrabstwa Kent. Po jedynym kinie w okolicy krząta się Hilary (Olivia Colman). Reżyser charakteryzuje ją w paru kapitalnych, obyczajowych winietkach. Kobieta cierpi na chorobę dwubiegunową, zażywa lit, romansuje z żonatym szefem (Colin Firth), a od kina jako rytuału trzyma się z dala (spokojnie, to się zmieni). Rutyna jej kolejnych dni stanowi ramę całej opowieści i dopiero miłość do młodego Stephena (Micheal Ward) okaże się klinem wbitym w gładziutką fakturę jej egzystencji oraz narracyjną tkankę filmu. Przeskakujące iskry stworzą tu nieco inne światło i to w nim będą ogrzewać się bohaterowie. Na drugim planie terkocze oczywiście projektor - już wkrótce w skromnym przybytku pojawi się sam Hugh Hudson i pokaże premierowo słynne "Rydwany ognia". Jak nietrudno się domyślić, będzie to katalizator potężnych tąpnięć w życiu bohaterów. Nihil novi sub sole

Prawdziwa premiera "Rydwanów ognia" odbyła się wprawdzie w Odeonie przy londyńskim Haymarket, ale lubię tego rodzaju przepisywanie historii - seans tegoż filmu był w końcu punktem węzłowym w życiu samego reżysera. Delikatnie przydymiona, pastelowa kolorystyka i oszczędna praca kamery Rogera Deakinsa tworzą atmosferę z pogranicza realizmu społecznego i melodramatu, co w teorii ma być jakiegoś rodzaju kontrapunktem dla obezwładniającej nostalgii. Działa to oczywiście w kratkę, zwłaszcza wtedy, gdy Mendes wrzuca szósty bieg, a na ekranie widzimy potrójną eskalację: antyrasowe napięcia sięgają zenitu, choroba bohaterki wchodzi w decydującą fazę, a jej relacja ze Stephenem okazuje się pozbawiona przyszłości. Tekst reperują w pocie czoła fantastyczni aktorzy, obniżają tony gdzie trzeba i z wyczuciem niuansują swoich bohaterów. Olivia Colman jest fantastyczna w roli kobiety na krawędzi implozji. która miota się pomiędzy sprzecznymi instynktami. Doskonały jest również Ward, który w naftalinowej figurze „magicznego młodzieńca” znajduje sporo nieoczywistości. Na drugim planie błyszczą zaś Colin Firth i Toby Jones, którzy - odpowiednio - szujowatego bawidamka i introwertycznego poczciwinę zagrają obudzeni w środku nocy.  


Czego tutaj nie ma: zakazana miłość i prześladowania mniejszości, choroba psychiczna i bulwarowy romans, do tego oczywiście kino przez wielkie K - sprowadzone do serii estetycznych klisz, napędzane korbką przez anielskie zastępy, będące jedyną odskocznią od mielonki codzienności. Lecz choć w tym barszczyku pływa zdecydowanie zbyt dużo grzybów, otulone kołderką nostalgii "Imperium światła" ogląda się bez bólu zębów. Mendes umiejętność destylowania nieuchwytnej poezji z największych banałów, oko do ciekawych metaforycznych skrótów i rękę do aktorów. W jego cinema paradiso bawiłem się nieźle. Być może dlatego, że nie za bardzo da się dyskutować o czyichś potrzebach serca. A może po prostu dlatego, że też lubię kino. 
1 10
Moja ocena:
7
Dziennikarz filmowy, redaktor naczelny portalu Filmweb.pl. Absolwent filmoznawstwa UAM, zwycięzca Konkursu im. Krzysztofa Mętraka (2008), laureat dwóch nagród Polskiego Instytutu Sztuki Filmowej... przejdź do profilu
Czy uznajesz tę recenzję za pomocną?

Pobierz aplikację Filmwebu!

Odkryj świat filmu w zasięgu Twojej ręki! Oglądaj, oceniaj i dziel się swoimi ulubionymi produkcjami z przyjaciółmi.
phones